Mam pecha w życiu - Zeszyty Maryny
Menu Zamknij

Mam pecha w życiu

mam pecha w życiu

Mam pecha w życiu. Przydarzają mi się same złe rzeczy. Cokolwiek zaplanuję, to się nie udaje. Każde moje przedsięwzięcie lega w gruzach. A ja nie mogę nic na to poradzić.

Brzmi znajomo?

Mała ofiara losu

Za czasów szkolnych byłam pewna, że nie da się mieć kontroli nad swoim życiem. Moje życie było bowiem ściśle kontrolowane przez rodziców oraz przez przypadek. Tak, właśnie – przypadek. Ja nie sprawiałam, że rzeczy się działy, tylko rzeczy mi się przydarzały. Raz mi się przydarzyło, że tuż na początku wakacji złamałam rękę i całe dwa miesiące chodziłam w gipsie. Gdy gips zdjęto, już trzeba było znowu iść do szkoły. Innym razem mi się przydarzyło, że w gimnazjum nauczyciel fizyki zapałał do mnie (i nie tylko) nieuzasadnioną niechęcią, więc z tego przedmiotu przędłam cienko przez kilka lat. Jeszcze innym razem przydarzyło mi się, że w drugiej klasie gimnazjum zaczęłam niespodziewanie tyć, zrobiłam się gruba i spędziłam następne kilkanaście lat z nadwagą.

Przydarzyło mi się, że nie lubiła mnie również ciężarna polonistka, że akurat w 2006 roku niebieski był niemodny i nie mogłam znaleźć wymarzonej sukienki na studniówkę oraz to, że kiedy zepsuł się nasz pierwszy komputer, to straciłam luźne notatki dotyczące pomysłu na opowiadanie, którego ostatecznie nigdy nie napisałam. I wiele innych rzeczy też mi się przydarzyło.

Na niektóre z nich miałam wpływ, na inne nie. Ale nie myślałam o tym w takich kategoriach, ponieważ byłam przekonana, że na nic wpływu nie mam. Myślałam tylko o tym, jaka jestem pokrzywdzona przez los i dlaczego muszę się tak męczyć w moim zasranym, nic niewartym życiu.

Pandemia nie w porę

Ostatnio często myślę o okresie, kiedy żywiłam te przekonania. Między innymi z powodu koronawirusa.

Bo koronawirus też mi się przytrafił. Moje straty z jego powodu są raczej duchowe niż materialne, ale i tak bolesne. Po siedmiu i pół roku na doktoracie, w którym to czasie obroniłam dwie prace doktorskie (jedną z wyróżnieniem!) i jeden licencjat oraz osiągnęłam wiele osobistych celów (między innymi zrzuciłam całą nadwagę oraz z sukcesem zakończyłam trzyletnią terapię), miałam hucznie pożegnać Sapporo i powrócić do Polski, gdzie czekał na mnie nowy etap życia. Koronawirus sprawił, że jakiekolwiek plany celebrowania tych przecież niemałych osiągnięć rozsypały się na moich oczach. Odwołano piękną i kolorową ceremonię zakończenia roku – nie tylko dla mnie, ale dla całego uniwersytetu. Musieliśmy też odwołać część spotkań pożegnalnych, a te, które się odbyły, były jakby skromniejsze. Po przyjeździe do Polski nie czekają mnie powitania, tylko dwa tygodnie obowiązkowej kwarantanny.

Świat dał mi do zrozumienia, że moje osiągnięcia nic nie znaczą. Cała praca, którą wykonałam przez ostatnie siedem lat, jest zupełnie nieważna. Oczywiście trudno to porównywać z utratą pracy czy oszczędności życia z powodu wirusa (o tym pisałam tutaj), ale i tak nie potrafię nawet wyrazić, ile przykrości mi to sprawiło.

Nowe pojęcie kontroli

W dawnych czasach powiedziałabym, że mogłam się tego spodziewać. Moja matka również miała w życiu straszliwego pecha. Zawsze mówiła, że nie da się niczego sobie zaplanować. Wszystko, na co się cieszysz, zostanie ci odebrane. Wszystkie plany legną w gruzach, a wszystko, czego się spodziewasz, potoczy się zupełnie inaczej. To myślenie zaszczepiła również mnie i zajęło mi wiele lat, żeby się od niego uwolnić. Ale teraz wirus pokazał, że chyba jednak miała rację.

To straszna myśl. Przyznam jednak, że mimo całej odczuwanej przykrości trudno jest mi dzisiaj uznać, że koronawirus mi się przytrafił i potwierdził, że mam w życiu pecha. Po prostu już nie postrzegam rzeczywistości w taki sposób, a uważanie się za ofiarę złośliwego losu zostawiłam za sobą. I absolutnie nie chcę do tego wracać.

Dziś rozumiem, że w przeszłości popełniałam podstawowy błąd: sądziłam, że życie należy mieć całkiem pod kontrolą. To oznacza, że albo trzeba w stu procentach przewidzieć, co się stanie, i być na to przygotowanym, albo być w swoim życiu jedyną osobą decyzyjną – wyeliminować wszelkie przypadki czy zbiegi okoliczności. Tak się niestety nie da. Wydawało mi się zatem, że jedyną alternatywą jest płynięcie z prądem. Poddawanie się wydarzeniom wokół i bierne czekanie na to, co przyniesie przyszłość. A jeśli nie przyniesie tego, co chcę, to pozostaje mi tylko nieustannie narzekać. Bo jak się ma pecha w życiu, to co innego można zrobić?

Dziś wiem, że jednak mogę być panią swojego losu, tylko w inny sposób, niż sądziłam. Nie mogę kontrolować wszystkiego – ale mogę podejmować decyzje w momencie, gdy wydarzenia są mi już dane. Gdy mam przed oczami sytuację, mogę zdecydować, co z nią zrobić. To też jest forma kontroli. Nie muszę bez końca rozpaczać nad swą dolą. Mogę się za to zastanowić, jak korzystnie wygrzebać się z dołka. Musi wreszcie nadejść moment, gdy podnoszę głowę i pytam: “Ok, to co teraz?”

Więc co teraz?

Koronawirus mi się zdarzył i wywrócił moje plany do góry nogami. Co teraz?

Jestem uwięziona w hotelu, bo nie mogę wrócić do Polski. Mogłabym sobie odpuścić, przeleniuchować te miesiące, ale wolę wykorzystać je na pisanie i podnoszenie kwalifikacji zawodowych. Miałam rozpocząć pracę w jakiejś fajnej firmie. Teraz jednak mam czas, żeby zastanowić się, co tak naprawdę chcę z moim życiem robić dalej i czy pełnoetatowa praca w korpo to rzeczywiście teraz mój cel. Miałam w spokoju wydać książkę, a wiemy, że wirus mocno namieszał na rynku wydawniczym. To jednak pchnęło mnie do doszkalania się w kwestiach biznesowych, na przykład u tej pani. Postawiłam też na intensywną promocję, co z pewnością zauważyliście ostatnio na moim fanpejdżu. Mam mocne postanowienie, że nie dam się kryzysowi i że książka wyjdzie w planowanym czasie.

Tak samo podchodzę do wszystkiego. Kiedy już minie złość i żal, zastanawiam się, co w tej sytuacji mogę zrobić, żeby było choć odrobinę lepiej. Bo walka z losem to walka z wiatrakami. Nie możemy decydować o losie; możemy jednak decydować, co z nim zrobimy.

Nie dać się przeciwnościom

Dziś kontrola nad własnym życiem oznacza dla mnie właśnie to: podejmowanie samodzielnych decyzji bez względu na sytuację, w której jestem. Aktywne reagowanie na to, co mi się przydarzyło. Starania, by wyjść ze starcia zwycięsko bez względu na to, czym rzucił we mnie los.

Zmieniłam też podejście i już nie biorę wypadków tak bardzo do siebie. Moja złamana ręka nie była po to, żeby specjalnie zepsuć mi wakacje. To się po prostu zdarzyło. Polonistka nie lubiła mnie, bo akurat to ja siedziałam tuż przed nią na lekcji i gryzłam skuwkę od długopisu, co ją wkurzało. Komputery się czasem psują i to nie po to, żeby sprawić mi przykrość. Podobnie pandemia nie wybuchła specjalnie akurat wtedy, kiedy triumfalnie miałam rozpocząć nowy etap życia.

Wreszcie, nauczyłam się lepiej radzić sobie z sytuacjami, które mogę zmienić. Na niebieską sukienkę się uparłam i koniec końców na studniówce wystąpiłam w szmatce źle uszytej przez jakąś drobną krawcową. A przecież przymierzałam w sklepie ładny, nawet tani komplet kremowego gorsetu z czerwoną spódnicą. Wyglądałabym w nim szałowo. Ale wybrałam, jak wybrałam, i miałam to, co miałam.

Dziś staram się wybierać mądrze. Dobrze decydować, w jakim kierunku pójdzie moje życie. Dziś biorę w ręce to, co mi się przydarza, i przekuwam to w możliwie korzystniejszą przyszłość. Patrząc na dawną, wiecznie narzekającą siebie aż czasem się dziwię, jaką drogę udało mi się przejść. I zapewniam Cię, że było warto. Satysfakcja z życia niewiarygodnie poszybowała mi w górę. Okazało się, że wcale nie miałam w życiu pecha, tylko po prostu nie umiałam zarządzać tym, co mi się przydarzało.

A dzielę się z Tobą tym wpisem, bo zawiera jedną z najważniejszych lekcji, jakie udało mi się odrobić.

Podziel się tym wpisem w mediach społecznościowych

Powiązane wpisy

Powiadamiaj o
Powiadom o
guest

2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Szczęśliwa Siódemka

Bardzo mądre wnioski. Dużo nas łączy, ja też zawsze czułam się pechowa i pokrzywdzona przez los. Mam nadzieję, że będę umiała zarządzać moim pechem równie dobrze jak Ty swoim 😉