"Wiedźmin": który lepszy? - Zeszyty Maryny
Menu Zamknij

“Wiedźmin”: który lepszy?

wiedźmin który lepszy

Dzisiaj przychodzę do Was z rozważaniami na temat serialu “Wiedźmin”. A raczej obu seriali: naszej polskiej produkcji oraz produkcji Netflixa. Tak się złożyło, że niedawno obejrzałam obie. I teraz nie mogę się uwolnić od myśli:

Dlaczego ten nasz “Wiedźmin”, przy światowej popularności gier i książek, nie jest jeszcze klasykiem kina???

No dlaczego???

Na początek trochę wyjaśnień

Powiem tutaj od razu, że dziś będę mówić wyłącznie o serialach. Nie oglądałam polskiego filmu sklejonego z fragmentów serii (ale Mieciu oglądał i mi opowiedział, o tutaj). Nie czytałam też książek (oh no!). Znaczy, niby czytałam chyba pierwsze dwie. Przyjaciółka mi pożyczyła, bo ponoć mojej własnej twórczości brakowało brudu i brutalności, więc miałam się uczyć na Sapkowskim. Przeczytałam na pewno całość pierwszej książki, a drugiej nie pamiętam ile. Nie porwały mnie. To było jakieś 12 lat temu i od tej pory po Sapkowskiego więcej nie sięgnęłam.

Nie będę się tu wypowiadać o jakości prozy czy fabuły w tych książkach, bo szczerze niewiele na ten temat pamiętam. Chciałam tylko zaznaczyć, że ponieważ nie czytałam całej serii, to nie znam za bardzo historii Geralta. Jak przez mgłę kojarzę niektóre sceny i bohaterów, ale to bardzo gęsta mgła. Dlatego seriale oglądałam właściwie jako świeżynka. Co, jak się okazało, miało znaczący wpływ na mój odbiór fabuły.

Pierwsze wrażenia

Na pierwszy ogień poszła wersja Netflixa. Zanim w ogóle zaczęłam oglądanie, już mniej więcej wiedziałam, czego się spodziewać. Internet od grudnia huczał na temat poszatkowanej linii fabularnej, zaplątanej chronologii oraz głównego bohatera robiącego sidequesty do momentu, w którym zawezwała go główna oś wydarzeń. I niestety… wszystko okazało się prawdą. Dla mnie podwójnie niestety, bo – jak wspomniałam – nie mogłam posiłkować się wiedzą zdobytą z książek.

Miałam trochę wrażenie, że wszystko dzieje się naraz i wszędzie. W późniejszych odcinkach zaczęłam ogarniać lepiej, ale jednak poczucie zagubienia pozostało ze mną do końca. Za dużo wątków, za dużo postaci. Nagle na końcu wielka bitwa, która zajęła cały odcinek. Jak do niej doszło? Dlaczego nagle akurat ta bitwa była taka ważna? Nie jestem pewna. A ta niepewność wynika prawdopodobnie z tego, że do tej pory działy się głównie pierdoły i kiedy zaczęto je sklejać w jedną całość, to wzięło mnie to trochę z zaskoczenia. Myślałam, że pierdoły będziemy robić już do końca. Że te 8 odcinków to w sumie taki prequel do właściwych wydarzeń, które zobaczymy za rok w serii drugiej.

Pod tym względem nasz “Wiedźmin” jest o niebo lepszy. O NIEBO! Losy Geralta śledziłam od samego początku i przede wszystkim – były to tylko losy Geralta. Nikt nie ganiał z kamerą za Ciri albo Yennefer. Dzięki temu historia wydawała mi się bardzo spójna i łatwo się ją śledziło. W dodatku wydarzenia toczyły się raczej wolno, swoim własnym tempem, a nie nachalnie “byle szybciej” i “byle było więcej akcji”. Podobało mi się również, że postacie z pierwszych odcinków pojawiły się też na końcu: zarówno Renfri, jak i Gwidon-Falwick. Takie spięcie opowieści klamrą jeszcze lepiej scalało wszystkie wydarzenia. Serial szedł jednym torem i faktycznie opowiadał historię tytułowego wiedźmina, a nie trzech osób naraz.

Ale przyznam, że troszkę się podśmiechiwałam, że u nas Geralt też robił głównie sidequesty. Oczywiście wynika to z faktu, że serial oparto na zbiorach opowiadań, więc te przygody musiały być epizodyczne. Jednak w świetle narzekań na fabułę gry oraz żartów z Henry’ego Cavilla, że nie zagra w serialu, bo ciągle akceptuje inne misje poboczne, to jednak było to trochę zabawne.

Postacie

Pod tym względem oceniam obie wersje na mniej więcej tyle samo punktów. Poniżej szczegóły mojej oceny.

Wiedźmin Geralt

Geralt był dobrze dobrany w obu serialach. Jakbym miała sobie wyobrazić wiedźmina na podstawie moich mętnych wspomnień o książkach, to pewnie byłby to albo Michał Żebrowski, albo Henry Cavill. Obaj zagrali profesjonalnie i spokojnie mogłabym uwierzyć, że są nadludzkimi mutantami (chociaż ten nasz miał w sobie więcej z człowieka). Tutaj jest po równo.

Ok, może za jednym wyjątkiem. O co chodziło z tym dziwnym kryzysem egzystencjalnym Geralta w polskiej wersji? Nasz wiedźmin pół serii spędził zadając sobie pytanie o swoją prawdziwą naturę. A co najgorsze, co odcinek rozwiązywał ten dylemat tylko po to, żeby w następnym odcinku znowu go mieć.

Geralt: Kimże jestem? Człowiekiem czy potworem?

Kapłanka: Jesteś tym, czym wybierzesz, wiedźminie. To twoje decyzje stanowią o twoim człowieczeństwie.

Geralt: Dobrze, zatem wybrałem, co uczynię!

—- Następny odcinek —-

Geralt: Ach! Nadal nie wiem, kim jestem!

Jaskier: Przecież nie jesteś potworem, Geralt. Masz ludzkie odruchy i ludzką duszę.

Geralt: Oczywiście! Dzięki ci, przyjacielu! Juz wiem, co czynić!

—- Następny odcinek —-

Geralt: Muszę jednak znaleźć odpowiedź na pytanie: czym jest człowiek, czy potwór!

Jaskier: OMG Geralt ogarnij się

Ja rozumiem, że cała seria miała zasadzać się na tym pytaniu. Od samego początku mówiono nam, że transformacja w wiedźmina nie została całkiem dopełniona i w Geralcie nadal zostało wiele z człowieka. Rozumiem, że bohater będzie miał z tego powodu jakieś rozterki. Ale jeśli te rozterki zostaną rozwiązane, to niechże takie pozostaną, a nie że za chwilę zaczynamy całą zabawę od nowa. Tym bardziej, że wszyscy wokół ciągle mówili mu to samo i on ciągle wyciągał te same wnioski… tylko po to, żeby w następnym odcinku znów powtarzać cały proces.

Yennefer

W przypadku Yennefer mam mieszane uczucia. Zdecydowanie bardziej wyobrażałam ją sobie jak Grażynę Wolszczak, a nie Anyę Chalotrę. Yennefer wydawała mi się dojrzałą, elegancką kobietą i pani Wolszczak takie wrażenie wywoływała. Anya Chalotra zaś jest o 8 lat młodsza ode mnie i to było niestety boleśnie widać.

Przyznam, że czytałam książki gdzieś w wieku lat 20 i wtedy wszyscy po trzydziestce wydawali mi się “dojrzali”. Yennefer jawiła mi się więc jako wyrafinowana pani w średnim wieku. Anya Chalotra zaś nie roztacza wokół siebie takiej atmosfery (co oczywiste, bo jest bardzo młoda) i gdy ją zobaczyłam, to usłyszałam w głowie głośny zgrzyt. Drugie, co mi zgrzytało, to widoczna różnica wieku między nią a Geraltem. Jakoś tak wkurza mnie, gdy starszemu aktorowi dobiera się bardzo młodą partnerkę, zupełnie jakby aktorki w jego wieku były niewarte uwagi. Nie pomagał fakt, że Henry Cavill został odpowiednio postarzony do roli Geralta i różnica wydawała mi się jeszcze większa.

Gdzieś jednak widziałam czy słyszałam komentarz, że Yennefer miała z kolei wyglądać młodo, bo sztucznie odmładzała się magią. Może więc akurat ta wersja postaci jest bardziej spójna z wizją Sapkowskiego. Chociaż “młodo” nie oznacza przecież od razu “nastoletnio”.

I czemu dali jej taki paskudny makijaż? Te ciężkie, przesadnie pomalowane powieki przywodziły mi na myśl Bellatrix Lestrange (tę z książek). A przecież Anya Chalotra jest bardzo ładną kobietą i na pewno istniały lepsze sposoby, żeby podkreślić jej urodę make-upem.

Na obronę pani Chalotry powiem, że zagrała całkiem dobrze, co niestety pani Wolszczak… no, mocno nie wyszło. A odcinek “Cztery marki” jest jednym z moich ulubionych.

Ciri i jej rodzina

Ciri była lepsza w wersji amerykańskiej. Z tym się chyba wszyscy zgodzimy.

Pavetta tak samo. Chociaż podobała mi się absurdalnie długa peruka Agaty Buzek, to jednak grą aktorską Gaia Mondadori mocno ją przewyższa.

(BTW o co chodziło z tą sceną, jak ona krzyczy i robi się rozgardiasz na imprezie? W obu seriach było to strasznie dziwne i nie bardzo wiem, co chciała osiągnąć. Obronić Jeża? Pewnie tak, ale w takim wypadku wyciągnęła armatę do zabicia muchy. I o co chodziło z tym, że w amerykańskiej wersji oboje unieśli się w powietrze i jakoś długo tam wisieli? Co ona zamierzała? Czy kiedykolwiek się dowiem?).

Być może to przypadek – bo pewnie trudno osiągnąć to celowo – ale podobało mi się też, że Gaia Mondadori i Freya Allan są bardzo do siebie podobne. Z powodzeniem mogą uchodzić za matkę i córkę, co przecież tak rzadko zdarza się w filmach i serialach.

Calanthe w wersji amerykańskiej przypadła mi do gustu. Miała ciekawy pomysł na własną kobiecość i konsekwentnie go realizowała. Ogólnie sceny z nią były interesujące i takie z pazurem. Myślę jednak, że – podobnie jak Anya Chalotra – mogła być za młoda, albo za mało ucharakteryzowana do swojej roli. Podczas ślubu Pavetty wyglądała jak prężna czterdziestka, i ok, ale ponad dekadę później nie postarzała się ani o dzień i to już wydało mi się dziwne. (W sumie może padła ofiarą kiepskiej pamięci twórców, podobnie jak Jaskier, którego zwyczajnie zapomnieli postarzyć).

W naszej wersji Calanthe zagrała pani Ewa Wiśniewska i według mnie jej charakteryzacja pasowała tu lepiej. Moja własna babcia nie wyglądała jak Jodhi May, tylko właśnie jak Ewa Wiśniewska. Dlatego nasza wersja wydała mi się bardziej realistyczna, a nie taka hollywoodzka.

Jaskier

Tak, wiem. Cały świat nuci “Grosza daj wiedźminowi” we wszystkich możliwych językach (nawet po śląsku). Zgodzę się, że piosenka spoko. Ale dlaczego nikt nie nuci “Tej nocy nie zobaczysz gwiazd / To łuna nad Cintrą”? Dlaczego nie “I chociaż płonie serce twe / Ona ci nie pisana”? Przecież to równie dobry kawałek, przyjemny dla ucha i nastrojowy. Przecież to nam akurat wyszło bardzo dobrze.

Oprócz samej piosenki, nasz Jaskier był po prostu lepszy.

Przyznam, że mam tutaj zboczenie w kierunku miniserialu “Ogniem i mieczem”, w którym również nastąpiło spotkanie Żebrowskiego z Zamachowskim i do którego to serialu mam dużą sympatię. Ale nawet bez tego tła para Geralt-Jaskier w polskiej wersji działała sprawniej. Pokazano ich przyjaźń, wzajemne wspieranie się i ciekawe przygody. Podobało mi się, jak razem oszukali w karczmie Falwicka. Widać, że dobrany z nich duet.

W wersji amerykańskiej Jaskier ciągnął się za Geraltem jak smród za wojskiem i nie rozumiałam, dlaczego Geralt go toleruje. W sumie nadal nie rozumiem. Jakby mnie ktoś tak irytował, to bym go kopnęła w zadek i tyle.

Joey Batey wyznał, że grał Jaskra tak, jak postać z sitcomu w serialu fantasy. Jeśli taki był jego zamysł, to mu się udało. I pewnie dla niektórych to był strzał w dziesiątkę. Przyznam, że kilka scen z nim naprawdę mnie rozbawiło. Moje serce jednak zdecydowanie skradł Jaskier Zamachowski ze swoją małą lutnią, grający pieśni nocą pod drzewem. A scena, w której Vespula rzuca w niego gaciami, była jedną z najzabawniejszych w całej serii.

Walki i potwory

Dobra, nie oszukujmy się: w Stanach mieli lepszy budżet (i lepiej rozplanowany), więc mogli pozwolić sobie na więcej. Mieli lepszą choreografię walk, lepsze efekty specjalne i lepszą charakteryzację. Ogólnie mieli większy rozmach. W polskiej wersji potwory były koszmarnie gumowe i najczęściej nie było ich nawet widać na ekranie. Duża część każdej walki Geralta z potworem odbywała się poza kadrem, a my widzieliśmy jedynie cięcia mieczem i ruszające się krzaki.

Ale tu chciałam stanąć w obronie naszego serialu. Bo jednak trudno porównywać produkcję robioną w 2019 roku w USA i produkcję robioną 20 lat wcześniej w Polsce. Zupełnie inny kaliber.

W dodatku takie filmy i seriale z dużą ilością gumy również się ogląda. Są to kultowe dzieła głównie z lat 80., do których wiele osób chętnie wraca. Więc jeśli można z przyjemnością oglądać filmy typu “Critters” albo “Troll“, to czemu nie naszego “Wiedźmina”? W czym on jest gorszy?

Dodam też pewną bardzo subiektywną opinię: walki w naszym “Wiedźminie” oglądało mi się łatwiej. W kinie amerykańskim, szczególnie w serialach, występuje ostatnio dziwna moda na przesadną brutalność (tak, na ciebie patrzę, “Gro o tron”). Ludziom rozłupuje się czaszki, odcina ręce i łamie kości na wizji. Kikuty kończyn pokazuje się w pełnej okazałości. Rany po mieczach wybuchają flakami. No serio, nie chcę na to patrzeć. Akurat jestem wrażliwa i po prostu nie mogę oglądać takich scen. 20 lat temu w mainstreamowym kinie tego nie było. Oczywiście fabularnie takie rzeczy się działy, ale nie były pokazane, a sugerowane. Nikt nie napawał się okrucieństwem i nikt nie miażdżył przeciwnikowi nóg tylko dlatego, że mógł. Dzięki temu polską wersję serialu oglądało mi się o wiele bezpieczniej. Nie musiałam czujnie wypatrywać, w którym momencie będzie trzeba szybko zasłonić oczy, żeby ochronić się przed jakimś nieprzyjemnym widokiem.

Klimat

Od momentu, w którym zobaczyłam trailer do wersji amerykańskiej, wiedziałam, że ten serial będzie jak wszystkie inne amerykańskie seriale. I nie pomyliłam się.

Bo wiecie, jak chcę obejrzeć adaptację polskich książek, to bym chciała, żeby trochę tej polskości tam było. Tymczasem trailer krzyczał “USA! USA! Wybuchy! Walka! Dramatyczna muzyka! Zamaszyste obroty! Mroczno, głośno i dużo!”

No i ten serial taki trochę był. Ani na chwilę nie zapomniałam, że oglądam amerykańską adaptację, a często zdarzało mi się zapomnieć, że materiał źródłowy pochodził z Polski.

W naszej wersji było zupełnie inaczej. To, jak prowadzono fabułę i robiono ujęcia, było dla mnie powiewem świeżości. Pewnie dlatego, że konsumuję głównie amerykańską kulturę. Dlatego gdy dane mi było zobaczyć produkcję robioną w zupełnie inny sposób, to tak jakby… odetchnęłam z zadowoleniem.

Te polskie krajobrazy. Ten klimat spokojnej wsi. Polski folklor, polskie legendy i upiory. I tak, wiem, że “Wiedźmin” nie jest o Polsce i że nie był inspirowany wyłącznie polskimi podaniami. Ale wiecie… po prostu zrobiło mi się miło.

Chociaż przyznam, że trochę mnie bawiło, że w każdym odcinku musiała być przynajmniej jedna pani pokazująca gołe cycki. To chyba jakiś relikt z lat 90., o którym mgliście pamiętam, że czasami miał miejsce w polskim kinie. Za to przyjemnie było zobaczyć znane twarze aktorów. Umówmy się: Marian Paździoch grający Mariana Paździocha i Stępień grający dzielnego rycerza to jednak jest szczyt komedii XD

Więc który “Wiedźmin” lepszy?

Podsumowując, nasz polski “Wiedźmin” ma bardzo dużo plusów. Ma również bardzo dużo minusów, ale przecież nie takich, żeby od razu dyskwalifikowały go jako dobrą rozrywkę. A mam wrażenie, że traktowany jest po macoszemu. Być może to kwestia nieprzyjemnego posmaku, który pozostawił po sobie film sklejony z urywków serialu. Ale sam serial jest przecież w porządku. Spokojniejszy, klimatyczny i bardziej spójny niż ten z Netflixa. Bardzo mnie to zaskoczyło, bo zaczynając oglądanie sądziłam, że zetknę się z jakąś chałturą. Po ostatnim odcinku zupełnie nie mam takiego wrażenia.

Co w polskim “Wiedźminie” nie wyszło, to nie wyszło i już trudno. Ale dla Jaskra, dla jego pieśni i dla samego Geralta warto przypomnieć sobie tę produkcję. Warto się pośmiać z gumowych potworów, z drewnianej gry Grażyny Wolszczak i ze słynnego już złotego smoka. Ale przede wszystkim warto po prostu spędzić kilka wieczorów z serialem, który jak na swoje możliwości wcale nie wyszedł taki kiepski.

Bardzo szkoda, że jest mało znany poza Polską. Może to się kiedyś zmieni. Może jeszcze nasz “Wiedźmin” zostanie jeszcze światowym kultowym klasykiem. A ja będę mu w tym szczerze kibicować.

 

Podziel się tym wpisem w mediach społecznościowych

Powiązane wpisy

Powiadamiaj o
Powiadom o
guest

2 komentarzy
najstarszy
najnowszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Ireneusz
Ireneusz
3 lat temu

Wydaje mi się, że polski “Wiedźmin” (w sumie określenie zbyteczne, bo bohater wywodzi się z polskiej literatury) nie zasłużył na krytykę i stanie się symbolem kiczu. Negatywny odbiór zawdzięcza tylko i wyłącznie trendom, do których przyzwyczaiło widza polskie kino. W Polsce kręciło się albo obyczajowe filmy, gdzie każdy bohater był uciśniony przez życie biedą, pijaństwem czy inną zarazą, albo komedie, głównie polityczne z elementami mafijnymi (w sumie nie wiem czy jest sens rozdzielać mafię i politykę w tym zdaniu). Oprócz tego dominowały ekranizacje lektur (“Pan Tadeusz”, “Ogniem i Mieczem”). A tutaj zza węgła wyskakuje zupełnie inny gatunek, do którego mało kto jest przygotowany. Jak to złapać? Nikt nie wie. Poza tym wszystko musi być w polskim kinie podniosłe, teatralne, więc aktorzy, zamiast grać na luzie, to odgrywają Wielką Improwizację. Nie można pominąć również odbioru… Czytaj więcej »