Gyrdon, stolica Anneos. Główna świątynia Methana.
PLUSK!!!
To Adrian z impetem wpadł w sam środek wielkiego basenu w świątynnym atrium.
Od razu poszedł głęboko pod wodę, ale na szczęście wyjazdy na żagle przygotowały go na taką okoliczność. Po krótkiej walce, mimo ciążących mu ubrań i adidasów, wreszcie udało mu się wynurzyć głowę i zaczerpnąć powietrza. Od brzegu dzieliło go kilka metrów. Powoli podpłynął do krawędzi i, ślizgając się, z trudem wygramolił się na posadzkę. Zaniósł się kaszlem, bryzgając wszędzie wodą. Gdy jego płuca się uspokoiły, przeczesał dłonią włosy i przyjrzał się swojemu mokremu ubraniu.
– Kurwa!
Wszystko nieprzyjemnie się do niego kleiło. Adrian parę razy strzepnął ręce, niepewnie rozglądając się wokół. Znalazł się we wnętrzu jakiegoś dziwnie wyglądającego budynku, jasno oświetlonego pochodniami zawieszonymi na ścianach. Coś podobnego widział kiedyś w grze komputerowej… albo w podręczniku do historii, parę lat temu w gimnazjalnej przeszłości.
Nagła myśl przeszła mu przez głowę. Pochylił się do przodu, opierając dłonie przy krawędzi basenu. Woda nadal była wzburzona, ale bardzo przejrzysta. Mógł zobaczyć całe wnętrze basenu, aż do dna. Nigdzie nie było widać jego siostry.
Adrian zmarszczył brwi. Czy to znaczyło, że rzeczywiście się rozdzielili? Jeśli tak, to jak daleko ją odrzuciło?
Zanim wstał, musiał wylać wodę z adidasów. Podniósł się i, wyżymając skraj koszulki, obrócił się dookoła. Zamarł na widok pięciu mężczyzn w błękitnych szatach, wpatrujących się w niego w milczeniu. Większość nie mogła być wiele starsza od niego, ale wyglądali groźnie. Zatknięte za ich pasy toporki dopełniały tego wrażenia szczególnie dobrze.
Adrian cofnął się o dwa kroki. Jeden z mężczyzn zapytał:
– Kim jesteś?
Nie mówił po polsku, ale z jakiegoś powodu Adrian zrozumiał go doskonale.
– Co robisz na terenie świątyni?
– Spokojnie, panowie – Adrian uniósł ręce w obronnym geście. – Już mnie tu nie ma.
I zanim którykolwiek zdążył go powstrzymać, rzucił się do ucieczki.
Usłyszał ostry rozkaz, coś świsnęło w powietrzu i jeden z toporków trzasnął o filar tuż obok jego głowy. Adrian nie wątpił, że rzut celowo był chybiony. Zatrzymał się i odwrócił się z powrotem do napastników.
– Hej, no! Przecież powiedziałem, że już znikam!
Bał się, ale utrzymanie żartobliwego tonu, choć niełatwe, wydawało mu się dobrym wyjściem.
– Kim jesteś? – powtórzył mężczyzna.
– To ważne?
– Ważne.
– Mam na imię Adrian – powiedział, niepewny, do czego ta informacja mogłaby się komukolwiek przydać.
Mężczyzna z przodu zmarszczył brwi.
– Jak dla mnie brzmi obco – powiedział, przyglądając się jego mokremu ubraniu. – Jesteś od Schetego?
– Od kogo?
– Od Schetego.
Coś w jego głosie pozwoliło Adrianowi stwierdzić, że kimkolwiek Schete był, musiał bardzo nie lubić się z tymi ludźmi.
– Nie wiem, o czym mówisz.
Mężczyzna nachylił się do jednego ze stojących za nim i rzucił półgłosem:
– Obudź pana Thogaba.
– Jasne.
– Słuchajcie, to naprawdę jest jakieś nieporozumienie – mówił Adrian. – Znalazłem się tu przypadkiem, nic nie zrobiłem.
– „Przypadkiem” – powtórzył sarkastycznie inny mężczyzna, wysuwając się naprzód i zręcznie podrzucając w dłoni swój toporek.
– No przecież mówię, że nie znam żadnego Schetego! – Adrian nerwowo się cofnął. – Nie rozumiesz po polsku?
– Po polsku? – zdumiał się mężczyzna. Któryś inny podpowiedział półgłosem:
– Polski to chyba jakiś dialekt mercjańskiego…
– Polski to polski, nie żaden mercjański! – rzucił Adrian i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że sam wcale po polsku nie mówił. Cała rozmowa ciągnęła się w tym dziwnym języku, w którym odezwał się pierwszy z mężczyzn. Ale przecież skąd…
– Zamilcz!
Drugi toporek omal nie obciął mu ucha. Teraz Adrian naprawdę się wściekł.
– Kurwa mać! Chyba coś mówiłem, nie?! Wypuśćcie mnie stąd!
– Nie bluźnij, chłopcze, tu jest świątynia. Trochę szacunku. I zostaniesz tutaj, dopóki nie potwierdzimy, po której jesteś stronie.
– Stronie czego?!
Mężczyźni w milczeniu wymienili spojrzenia. Adrian porzucił pytanie, bo przyszło mu do głowy, że przecież ci dziwni ludzie mogli już znaleźć i przetrzymywać Amarę.
– Macie moją siostrę? – zapytał, starając się brzmieć groźnie.
– Jaką siostrę? – teraz to oni się zdziwili.
– Amarę. Jeśli jej włos z głowy spadnie…
– Więc jest ktoś jeszcze?
Adrian zamilkł. Pytanie brzmiało szczerze. Pożałował, że się odezwał. Skoro jego samego już mieli, to dobrze byłoby przynajmniej nie pogrążać Amary.
– No… – wzruszył ramionami. – Nieważne. Może coś mi się pomyliło.
– Jasne, „pomyliło” – ten z przodu znów się obrócił i wydał polecenie: – Powiedzcie chłopakom, żeby poszukali dziewczyny.
Niewiele myśląc, Adrian rzucił się, aby ich powstrzymać, ale jeden z mężczyzn złapał go i unieruchomił.
– Puśćcie mnie! Czego wy w ogóle ode mnie chcecie?!
– Ale on mnie wnerwia – westchnął któryś ze stojących z tyłu.
– Wiesz co? – ten z przodu wyraźnie stracił cierpliwość. – Masz rację. Nie będziemy czekać, dawaj go tu.
Podszedł do Adriana, złapał go za koszulkę na karku i pociągnął z powrotem w stronę basenu.
– Ała! Co ty… kurwa, puszczaj mnie!
– Zamknij się!
– Puszczaj!
Mężczyzna brutalnie podciął mu nogi i Adrian upadł na kolana. Zanim się spostrzegł, jego głowa znów wylądowała w wodzie. Zaczął się szamotać, ale dłoń na jego karku trzymała mocno. Wkrótce jego płuca zaczęły domagać się powietrza i chłopak nie zdołał powstrzymać odruchowego wdychania wody.
Mężczyzna klęczący obok niego obojętnie obserwował wysiłki swojej ofiary. Pozostali patrzyli na to z mieszanymi uczuciami. Adrian wyrywał się i wierzgał, lecz był słabszy od swojego przeciwnika. Wreszcie jego ramiona bezwładnie opadły i chłopak uspokoił się zupełnie.
Trzymający go mężczyzna dokładnie go zlustrował. Młody był nieprzytomny, ale jego klatka piersiowa zaczęła miarowo się poruszać. Oddychał, choć jego twarz wciąż była zanurzona.
Mężczyzna z zadowoleniem pokiwał głową.
– No i wszystko wiadomo. Jest z naszych.
Szybkim ruchem wyciągnął Adriana z basenu i potężnie klepnął go w plecy. Chłopak wypluł strumień wody i zaczął się krztusić. Wracał do przytomności.
Po około minucie, gdy jego kaszel trochę się uspokoił, usłyszał pytanie:
– Jak tam, żyjesz?
Zostało zadane raczej życzliwym tonem, ale Adrian spojrzał na mężczyznę z przerażeniem i, ślizgając się na mokrej posadzce, odsunął się od niego na kilka metrów. Dopiero wtedy wybuchnął:
– Pojebało cię?! Chciałeś mnie utopić czy co?!
– Nie, musiałem tylko cię sprawdzić.
Adrian przeczesał dłonią mokre włosy.
– „Sprawdzić”… – wydyszał, rozglądając się dookoła. – Nie no… kurwa…
– Jesteś Obdarzonym Wielkiego Methana. Czemu nie przyznałeś się od razu?
– Jestem… czym…?
Tyle wody to chyba nigdy nie wypił naraz w całym swoim życiu.
Ten, który na początku bawił się swoim toporkiem, zrobił kilka kroków w stronę Adriana, wyciągając do niego rękę. Chciał pomóc mu podnieść się z posadzki, ale przerażony Adrian odebrał to jako kolejną próbę ataku. W panice zamachał rękoma, próbując się osłonić.
– Nie zbliżaj się do mnie!
Rozległ się głośny trzask, dochodzący gdzieś z boku. Adrian podniósł głowę i zobaczył, że mężczyzna nadal stał przed nim z wyciągniętą ręką, ale nie trzymał już toporka. Broń leżała kilkanaście metrów dalej pod jednym z filarów.
Adrian zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, po co mężczyzna miałby celować w tamtą stronę. Zauważył nagłą zmianę na twarzach wszystkich obecnych. Teraz patrzyli na niego z szacunkiem i z pewnym strachem w oczach. Wszyscy milczeli.
Ta pełna konsternacji cisza została przerwana przez odgłos kroków. Nadszedł wysoki, szczupły mężczyzna w towarzystwie jednego z tych, którzy na początku znaleźli Adriana. Stojący z przodu odezwał się:
– Panie Thogabie…
– Wiem, widziałem. Jest cały?
– Tak, tylko… chyba wpadł do basenu.
Thogab powoli podszedł do wystraszonego Adriana, podał mu rękę i pomógł wstać.
– Jak masz na imię?
– Adrian – wyjąkał chłopak, tracąc jakiekolwiek poczucie sensu tej sytuacji.
– Wspominał coś o siostrze – odezwał się ktoś z tyłu.
– Masz siostrę? – upewniał się Thogab, choć jego głos brzmiał, jakby ta informacja nie była dla niego żadnym zaskoczeniem. – Przybyliście tu razem?
– No tak… To znaczy, tak mi się wydaje…
– Poszukamy jej. Luth, daj znać chłopakom, że szukamy dziewczyny.
Ten, który przed chwilą wpakował Adriana do basenu, skinął ręką na pozostałych. Adrian znów rzucił się w ich stronę.
– Zostawcie ją w spokoju! Dlaczego nie możecie nas normalnie wypuścić?!
– Twojej siostrze nic nie grozi – powiedział Thogab. – A co do reszty, to może najpierw się osuszysz, a potem porozmawiamy.
– Jak „nie grozi”?! Jeszcze przed chwilą rzucaliście we mnie toporkami, a teraz nagle „nic nie grozi”?!
– Uspokój się. Jesteś tutaj obcy, mogłeś być szpiegiem Schetego. Teraz, kiedy wiemy, że jesteś po naszej stronie, zaopiekujemy się i tobą, i twoją siostrą.
– Ta, jasne – prychnął Adrian. – Sami się sobą zaopiekujemy, dziękuję bardzo.
Thogab wyglądał, jakby całą swoją siłą woli powstrzymywał się od westchnienia.
– Zakładam jednak, że w suche ubranie to chciałbyś się przebrać.
– A skąd mam wiedzieć, że można wam ufać?
– Wierz mi, gdybym zamierzał cię skrzywdzić, już dawno bym to zrobił.
Z tym Adrian musiał się zgodzić. Thogab o tym wiedział i znacząco uniósł brwi.
– Chodź – odwrócił się i ruszył w głąb budynku. – Pokażę ci, gdzie jest łazienka.
Przechodząc obok podwładnych powiedział:
– Dopilnujcie, żeby basen został oczyszczony i napełniony ponownie. I, jeśli można, proszę o dyskrecję.
Mężczyźni wpatrywali się to w niego, to w Adriana, który po krótkiej chwili wahania podążył jego śladem.
– Łazienka może zaczekać. Chcę wszystko wiedzieć teraz.
– Teraz? Taki ociekający wodą?
– Tak.
Thogab zmierzył go spojrzeniem i wzruszył ramionami.
– Dobrze.
Zaprowadził chłopaka do niewielkiego pokoju, którego większą część zajmowało biurko. Rozpalił dużą lampę, podał Adrianowi krzesło i sam usiadł po drugiej stronie biurka, naprzeciw niego. Złożył dłonie i oparł na nich brodę, obrzucając gościa bystrym spojrzeniem.
– Przede wszystkim muszę potwierdzić twoją tożsamość. Jesteś Adrian i pochodzisz…
– Z Polski.
– Polska to nazwa miasta?
– Kraju – Adrian zmarszczył brwi, zastanawiając się, dlaczego ten człowiek miałby tego nie wiedzieć.
– Czyli nie z naszego świata – Thogab pokiwał głową w zamyśleniu.
– Jak nie? To gdzie niby jesteśmy, w kosmosie?
– Mówiąc „w kosmosie” masz pewnie na myśli „poza Ziemią”. W tym kontekście… owszem, nie jesteśmy na Ziemi.
Adrian poczuł się jak bohater kiepskiego filmu science-fiction.
– Jak nie na Ziemi, to gdzie niby jesteśmy? – spytał sceptycznie.
– W Hasta Mante, świecie bogów.
– Co?! Jakich znowu bogów?!
– W świecie Pięciorga. Przy okazji, Wielki Methan, którego czcimy w tej świątyni, to jeden z nich. A ty jesteś jego Naznaczonym.
– Kim jestem?!
– Jesteś Synem Methana, to właściwie pewne.
Adrian spojrzał na niego jak na kogoś niespełna rozumu.
– Bez obrazy, ale czy wy wszyscy jesteście zdrowi na umyśle? Sam posłuchaj, co wygadujesz!
Thogab westchnął i położył splecione dłonie na biurku przed sobą.
– A więc naprawdę nic nie wiesz.
– Nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz.
– To zrozumiałe. Słuchaj, w związku z twoim pojawieniem się muszę jeszcze odbyć pewną rozmowę. Poczekaj tu na mnie.
Podniósł się z krzesła. Adrian natychmiast zaczął protestować.
– Nie zostawisz mnie tu chyba!
– Zostawię. Tylko nie próbuj uciekać – rzucił Thogab już od drzwi. – I tak cię złapiemy.
– Ta, w to nie wątpię – Adrian założył ramiona na piersi i zapadł się głębiej w krześle. Nie zamierzał uciekać. Ostatnią rzeczą, której teraz potrzebował, były dobrze wycelowane w jego kierunku toporki.
Westchnął i rozejrzał się po gabinecie. Obszerne biurko sprawiało, że pomieszczenie wydawało się ciasne. Z powodu mahoniowej barwy nie pasowało do zaciągniętych na oknach krótkich, granatowych zasłonek i błękitnego dywanu na podłodze. Pod przeciwległą ścianą stał regał obciążony stosami papierów. Adrian skrzywił się. Kim był ten cały Thogab i jakie życie musiał prowadzić? Wyraźnie tutaj szefował, więc może był jakimś… dyrektorem tej… instytucji?
Adrian przeczesał palcami włosy i wstał. Do głowy przychodziło mu tylko jedno słowo, doskonale oddające jego uczucia.
– Debilizm.
Ucieczka nie wchodziła w grę, ale postanowił chociaż rozejrzeć się w terenie, zamiast zapuszczać korzenie w tym, jak to określił w myślach, „przybytku biurokracji”.
Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Nikogo nie było. Zamknął za sobą drzwi najciszej, jak mógł, rzucił okiem na lewo, na prawo, znów na lewo i ostatecznie wybrał drogę w prawo.
Stwierdzenie, że poruszał się bezszelestnie, byłoby przecenieniem jego możliwości. Zalegająca wciąż w butach wilgoć sprawiała, że każdy krok oznaczał nieprzyjemne dla uszu skrzypienie adidasów. Do tego dźwięk roznosił się aż za dobrze w ogromnej przestrzeni, ograniczonej ścianami i kolumnami z białego marmuru. Budynek był okazały. Korytarze osiągały szerokość około trzech metrów. Po obu stronach ciągnęły się rzędy półkolumn, na których zawieszono jasno płonące pochodnie. Gdzieniegdzie pomiędzy nimi można było zobaczyć płaskorzeźby. Najczęściej przedstawiały młodego mężczyznę w kapłańskich szatach, o oczach przenikliwie patrzących spod opadającej na nie grzywki. Na niektórych dołączała do niego kobieta o długich, falowanych włosach. Innym razem na płaskorzeźbie widniała piątka młodych ludzi, wśród których można było rozpoznać poprzednią dwójkę.
Sztuka nigdy nie należała do zainteresowań Adriana, więc nie zatrzymując się zbyt długo przy płaskorzeźbach, wyszedł z korytarza na okrągły placyk. W samym środku tryskała niewielka fontanna. Adrian bez większego namysłu ściągnął koszulkę, wytarł się nią dokładnie od pasa w górę i wyżął ją nad wodą. Odwrócił się od fontanny, strzepnął koszulkę parę razy i podniósł wzrok prosto na smukłą dziewczynę, która przyglądała mu się zza rogu z zabawnie przekrzywioną głową.
– To ty wpadłeś do naszego basenu – raczej stwierdziła, niż zapytała.
Najwyraźniej prośba Thogaba o dyskrecję nie zdała się na zbyt wiele. Adrian przerzucił koszulkę przez ramię i przeczesał dłonią i tak już zwichrzone włosy.
– Wieści szybko się rozchodzą – mruknął w odpowiedzi.
Dziewczyna przypatrywała mu się jeszcze przez chwilę.
– Chodź – odezwała się w końcu. – Musisz się wysuszyć.
Miał dziwne przeczucie, że nie powinien nigdzie z nią iść, lecz przemożna chęć pozbycia się nieprzyjemnej wilgoci przeważyła. Nieznajoma uśmiechnęła się, gdy ruszył w jej stronę.
– Mam na imię Seheb, a ty?
– Adrian.
– Jak? – roześmiała się, prowadząc go korytarzem.
– Adrian – powtórzył powoli.
– Brzmi obco – jej oczy rozszerzyły się z fascynacją. – A więc naprawdę jesteś od Schetego.
Adrian zatrzymał się.
– Nie mam pojęcia, kim jest ten jebany Schete, którego wszyscy mi wmawiacie.
– Dobrze, przepraszam. Jasne, że nie wiesz. Nie złość się.
Adrian westchnął.
– Wiesz co, bo właściwie to Thogab na mnie czeka i…
– Daj spokój, to już tu.
Otworzyła najbliższe drzwi i gestem zaprosiła go do środka. Pomieszczenie okazało się wielką, urządzoną w beżowej tonacji łazienką.
– Łap – rzuciła mu parę ręczników wyjętych z półki pod ścianą. – Zaraz dam ci…
Otworzyła szafę i wyjęła z niej duży, biały szlafrok. Adrian, chociaż czuł się niezręcznie, docenił ten gest.
Seheb przysiadła na taborecie obok wanny. W jej oczach widać było szczere zainteresowanie.
– Opowiedz mi, jak tam u was jest.
– W sensie gdzie? – Adrian energicznie szorował włosy ręcznikiem.
– No wiesz… w twoim świecie.
– Nie wiem, o co wam wszystkim chodzi – oświadczył stanowczo, zrzucając adidasy. – Mogłabyś się odwrócić?
– Jasne – posłuchała, choć niezbyt chętnie. Adrian na wszelki wypadek również odwrócił się do niej plecami.
– Właściwie to może ty mi to wyjaśnisz?
– Co konkretnie?
– Co to za świat?
Nie bardzo wierzył w te wszystkie bajki o bogach, ale musiał się dowiedzieć, co to za cyrk, w którym tak nagle się znalazł.
– To Hasta Mante, świat stworzony przez Pięcioro. To jeszcze nic nie wiesz?
– O czym?
– No, o wszystkim! O Wielkim Methanie…
– Tak, to imię już słyszałem – mruknął Adrian, kończąc inspekcję spodenek. Dobrze, że akurat nie miał przy sobie telefonu, ale te dwie dychy, teraz smutno zmięte w zakamarku kieszeni, niekoniecznie musiały się tak głupio zmarnować.
– To nie wiesz, że jesteś jego Naznaczonym?
– Znaczy Synem Methana?
– No, czyli wiesz!
Bokserki również ociekały wodą, ale w obecności Seheb Adrian nie ośmielił się ich zdjąć i wyżąć.
– Prawda jest taka, że nie wiem nic – przyznał. – O co właściwie chodzi z tym całym Synem Methana?
– Syn Methana jest wybrańcem boga, pośrednikiem pomiędzy ludnością Anneos a Wielkim Methanem. Poza tym sprawuje funkcję królewskiego doradcy.
– Królewskiego doradcy? – powtórzył Adrian sceptycznie, narzucając na siebie szlafrok. Materiał był podobny do frotte, miękki i trzymający ciepło.
– Tak. Założę się, że królowa już cię oczekuje. Na pewno chce poznać nowego Syna Methana.
– „Nowego”? A co się stało ze starym?
Seheb zamilkła. Adrianowi bardzo nie spodobało się to milczenie.
– No?
– Poprzedni Syn Methana zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach.
Adrian zacisnął węzeł na pasku szlafroka.
– Jak to „w niewyjaśnionych okolicznościach”? – zapytał, odwracając się do niej przodem. Seheb zerknęła na niego przez ramię.
– Nikt nie wie, co się stało. Krążą różne plotki. Podobno otruli go ludzie Schetego. Nawet pan Thogab nie ma pojęcia, jak do tego doszło.
– Nieźle. Macie tu jakieś porachunki z tym Schetem czy coś?
– Porachunki? – popatrzyła na niego jeszcze poważniej. – Mamy wojnę.
Ściskając w ręku mokrą koszulkę, Adrian podjął błyskawiczną decyzję: wiać stąd, i to jak najszybciej.
– Słuchaj… nie widziałaś może tu gdzieś dziewczyny, włosy za ramiona, taka podobna do mnie?
– W świątyni? Nie.
– Może niekoniecznie w świątyni, może gdzieś w pobliżu…
– Nie, na pewno nie.
– Jesteś stuprocentowo pewna?
– Tak.
Ponieważ Adrian wyglądał na bardzo przygnębionego tą wiadomością, Seheb zapytała łagodnie:
– Rozdzieliłeś się z nią? To twoja krewna?
– To moja siostra – Adrian z lekko nieobecną miną znowu czochrał dłonią włosy. – I tak, chyba się rozdzieliliśmy… Muszę ją znaleźć.
– Może jest gdzieś w mieście?
– W mieście…
– Albo w innej świątyni.
– Kurwa – zaklął Adrian półgłosem. Jakie znowu miasto i jaka świątynia? I gdzie, do cholery jasnej, była Amara?
– Mogę cię oprowadzić po mieście, jeśli chcesz. Może gdzieś ją spotkamy. Zresztą, jeśli nie ma jej w Gyrdonie, to może uda ci się ją znaleźć po drodze do Lothe.
– Że gdzie kurwa?! – widząc minę Seheb, poprawił się: – Eee… to znaczy, dokąd?
– Do Lothe, do Źródła – wyjaśniła mu, obrażona. – Do Środka, jakkolwiek to nazwiesz. Tam, gdzie co roku spotykają się wszyscy Naznaczeni.
– Znaczy Synowie Methana?
– Znaczy Syn Methana, Córka Dafiry, Córka Elekte, Syn Zetnara i Córka Yaei. I ich Służebni.
– Cała plejada – to ostatecznie przekonało Adriana, że wylądował w domu wariatów.
– Niedługo sam ich wszystkich poznasz.
– Nie będę nikogo poznawał, jasne? I chcę wiedzieć, gdzie jest moja siostra.
– Już ci mówiłem, że nie wiemy, gdzie jest twoja siostra – odezwał się Thogab spod drzwi. – I chyba mówiłem też, żebyś nie ruszał się z mojego gabinetu.
Adrian odwrócił się do niego ze złością i wycelował w niego palec.
– Wyjaśnisz mi to.
Thogab podszedł do niego bliżej.
– Wyjaśnię, ale nie tutaj.
Wyrwał mu z dłoni mokrą koszulkę i rzucił dziewczynie.
– Seheb, rozwieś jego rzeczy, żeby wyschły.
– Tak jest.
– A ty chodź ze mną.
Droga powrotna do gabinetu przebiegła w pełnym napięcia milczeniu. Po wejściu do środka przełożony świątyni starannie zamknął drzwi.
– Zatem rzeczywiście jesteś Synem Methana – zaczął, zajmując swoje miejsce za biurkiem.
– Co, poszedłeś się upewnić?
– Owszem, i nasze domysły zostały potwierdzone.
– No jaka szkoda. Ale nie martw się, rezygnuję z tej fuchy.
– Akurat z tej „fuchy”, jak to nazwałeś, nie możesz zrezygnować.
– Nie? A żebyś się nie zdziwił.
– Zostałeś wybrany przez Wielkiego Methana, więc to uszanuj.
– Nie interesuje mnie, co wy sobie wybieracie. Zabieram moją siostrę i wracamy do siebie.
– Jasne. Oczywiście wiesz, gdzie ona teraz jest oraz jak wrócić na Ziemię.
Adrian całą siłą woli powstrzymał wybuch złości.
– Więc co, zamierzacie mnie tu trzymać i kazać mi odprawiać wasze głupie rytuały?
– Uspokój się. Co ci powiedziała Seheb?
– Jakieś głupoty, że mam iść do jakiegoś Źródła… A, no i nie wiedziałem, że to stanowisko, które mi tak wciskacie, grozi śmiercią.
Twarz Thogaba zmieniła się.
– Powiedziała ci o panu Madusie?
– Tym, co to nagle zmarł i nikt nie wie, dlaczego? Tak, powiedziała. Co, mnie też chcecie uśmiercić?
– Nie chcemy cię uśmiercić i zapewniam cię, że zrobimy wszystko, żeby cię ochronić.
– Naprawdę?
– Oczywiście. Jako Syn Methana, jesteś teraz najważniejszą osobą w całym Anneos. Ważniejszą nawet od królowej.
– Haha… co?
Thogab nie odpowiadał, więc Adrian podjął:
– To dlaczego nie chcecie mi pomóc znaleźć siostry?
– Znajdziemy ją. Na pewno nie pozwolimy, żeby wpadła w ręce Schetego.
– Kim do cholery jest ten cały Schete? Wszyscy gadacie tylko o nim…
– Schete to najmłodszy brat Wielkiego Methana. Trzy tygodnie temu zaatakował Tretię i porwał Córkę Yaei.
– I co to ma wspólnego ze mną?
– Jesteś jednym z Naznaczonych, co oznacza, że automatycznie jesteś zamieszany w tę wojnę.
– Niby w jaki sposób?! Przecież ja dopiero co się tutaj pojawiłem!
– Ale jesteś Synem Methana. Przy okazji, od razu wyjaśnię ci, na czym polega twoja rola.
– Moja rola! – roześmiał się Adrian. – Ja nic nie będę tu robił! Zabieram Amarę i wynosimy się stąd!
Thogab cicho westchnął.
– Ciekawe, jak zamierzasz sprawić, żeby któryś z portali zadziałał mimo zachwianej równowagi w Hasta Mante.
– Wyraźnie zakładasz, że wierzę w te wasze bajki o innym świecie.
– Jak na osobę, która wpadła przez portal prosto do naszego basenu, jesteś naprawdę uparty w swojej niewierze.
– To, że wy macie ochotę robić ludziom głupie kawały, jeszcze o niczym nie świadczy.
– Naprawdę? Poważnie myślisz, że nie mam nic lepszego do roboty, tylko robić ci kawał?
– A co ja mam myśleć? No chyba nie sądzisz, że ci uwierzę, że jesteśmy w innym świecie.
Thogab załamał ręce i w milczeniu złożył na nich czoło.
– Zróbmy tak – odezwał się po chwili. – Ja ci wyjaśnię, czego od ciebie oczekujemy. Jeśli wypełnisz te zadania, to mogę ci obiecać, że znajdziemy dla ciebie twoją siostrę. Jeśli sądzisz…
– Sam ją sobie znajdę!
– …jeśli sądzisz, że dasz sobie radę sam, to grubo się mylisz. Przeszliście przez portal razem, a jednak jej nigdzie nie ma. Gdybyście się nie rozdzielili, wylądowałaby razem z tobą w naszej świątyni. Skoro zaginęła, to znaczy, że jest teraz zupełnie gdzie indziej, może nawet setki kilometrów stąd.
– Co?! – wybuchnął Adrian i przełożony świątyni przez moment dostrzegł strach w jego oczach. – Jakie setki kilometrów?! Gdzie ona jest?!
– Nie wiem! Ale znajdziemy ją. Tymczasem ciebie czeka ważne zadanie jako Syna Methana. Seheb już ci mówiła, że musisz wyruszyć do Źródła.
– Ale po co? – pytał Adrian żałośnie. Nic nie rozumiał z tego, co się wokół niego działo, ale zaczynało do niego docierać, że Amary być może rzeczywiście nie było co szukać w świątyni ani nawet w jej pobliżu.
– W wielkim skrócie wygląda to tak: bogowie stworzyli nasz świat. Pięcioro bogów, pięć państw. Każdy bóg wybiera sobie jedną osobę i Naznacza ją swoją mocą. Na przykład, ty jesteś Naznaczonym Wielkiego Methana. Co roku cała piątka Naznaczonych musi spotkać się w Środku, żeby oddać część mocy do Źródła. W ten sposób utrzymujemy równowagę między wszystkimi elementami magii. Rozumiesz?
– No… niby rozumiem. I co, wy chcecie, żebym tam poszedł i…
– …i przekazał energię do Środka…
– …no, bo jestem tym waszym Synem Methana?
– Tak.
– I tylko tego ode mnie chcecie?
– Tak.
– A czemu nie możemy najpierw znaleźć Amary?
– Zajęłoby nam to za dużo czasu. Zlecimy to komuś innemu, a sami wybierzemy się do Źródła. Musimy zdążyć przed wyznaczonym terminem.
– To będziesz jechał ze mną?
– Tak… tak sądzę.
– Tak sądzisz?
– Zależy od ciebie, ale do tego przejdziemy później.
– A jak nie zdążymy, to co?
– Nie wiem. Takiego przypadku jeszcze nie było, ale jestem pewien, że wolałbym tego nie oglądać.
– Ale naprawdę nie możecie wybrać sobie innego Syna Methana?
– Wiesz, to nie my decydujemy.
Adrian dziecinnie się skrzywił.
– Ale ja chcę tylko wrócić do siebie.
– Przykro mi – powiedział Thogab głosem wcale nie wskazującym na to, że faktycznie odczuwał przykrość. – Dopóki w naszym świecie nie będzie równowagi, komunikacja z waszym światem będzie utrudniona albo wręcz niemożliwa.
– Przecież sam powiedziałeś, że cały czas można zdążyć!
– Można zdążyć utrzymać konstrukcję naszego świata, ale równowaga już dawno została zachwiana, wraz z porwaniem pani Naliny. Pani Nalina, jako Naznaczona Wielkiej Yaei, jest fizyczną manifestacją jej mocy w Hasta Mante. Prawdopodobnie Schete znalazł sposób, żeby zakłócić przepływ magii Wielkiej Yaei i, co za tym idzie, mocy pani Naliny, ale skoro tak, to Hasta Mante również nie otrzymuje tej magii tak, jak powinno.
– Strasznie dużo mówisz o magii – Adrian znowu się skrzywił, tym razem sceptycznie.
– Mówię prawdę, o czym zresztą pewnie sam się niedługo przekonasz.
– I co, przez to, że jakaś laska nie dostaje mocy od swojej bogini, to ja i Amara nie możemy wrócić do siebie? To niby jak się tu dostaliśmy? Niby jak ten wasz „portal” zadziałał?
Thogab uniósł brwi.
– Zadziałał prawie dobrze, skoro trafiliście tu bez szwanku… ale z tego, co wiem, to żaden portal nie prowadził nigdy prosto w środek basenu. Jak sądzisz, skąd takie… zakłócenia?
Adrian założył ręce na piersi.
– Ładnie wymyślone.
Obserwował siedzącego po drugiej stronie Thogaba. Dobrze widział, że kapłan walczy ze sobą, aby powściągnąć frustrację, ale miał to gdzieś. Nawet właściwie bawiło go takie drażnienie się z nim. To w końcu nie on ogłosił się synem jakiegoś Methana.
Milczenie trwało dobrą minutę.
– Nie no, co za bzdury – Adrian z westchnieniem zmierzwił włosy dłonią. – I co, teraz będziecie mnie tu trzymać?
Thogab zacisnął usta, ale najwyraźniej miał nerwy ze stali.
– Proponuję, żebyś sam został, przynajmniej do rana. Jeśli zamierzasz tak dyskutować, to wolałbym się przedtem wyspać.
– Jakie „wyspać”? Południe jest!
Thogab odchylił się do tyłu i rozsunął granatowe zasłonki. Za szybą rozciągało się ciemne, usiane gwiazdami niebo. Adrian zerwał się z krzesła i podbiegł do okna. Przez chwilę mocował się z zasuwą, a kiedy już udało mu się ją otworzyć, mocno wychylił się na zewnątrz. Chłodne powietrze pachniało podobnie, jak każdej nocy spędzonej na łodzi, choć dało się wyczuć w nim jakąś obcą nutę. Trudno było mieć wątpliwości, że krajobraz za oknem był prawdziwy.
Adrian powoli odsunął się od okna. W myślach liczył czas od wynurzenia się z basenu, ale nijak nie wychodziło mu więcej niż godzina lub półtorej.
– Jak długo tu jestem? – zapytał z niepokojem.
– Nie wiem, ale jak mnie obudzili, to było już po północy – Thogab ziewnął. Widocznie na wzmiankę o spaniu poczuł się senny.
– Ale w domu została babcia! Na pewno jest teraz cała w nerwach, ona zawsze strasznie się denerwuje, jak coś się dzieje ze mną albo z Amarą…
– Uspokój się, i tak nie damy rady się z nią skontaktować. Ale na Ziemi podobno czas płynie o wiele wolniej, więc może nawet jeszcze się nie zorientowała, że zniknąłeś.
– Jesteś pewien?
– Nie.
Adrian z rezygnacją zwiesił ramiona. Wszystkiego już mu się odechciało. Thogab wstał.
– Chodź, pokażę ci, gdzie będziesz spał.
Adrian przeczesał włosy palcami i, chcąc nie chcąc, z ciężkim westchnieniem podążył za kapłanem.