Hasta Mante: Naznaczeni - Rozdział I - Zeszyty Maryny
Menu Zamknij

Hasta Mante: Naznaczeni – Rozdział I

Nagie, ceglane sklepienie piwnicznego pubu tworzyło w przestronnym pomieszczeniu atmosferę surowości i zimna, której nie potrafiły rozpędzić nawet porozstawiane pod ścianami skórzane sofy. Meble nie tłumiły też dudnienia muzyki dochodzącej z nowoczesnych głośników. Trudno powiedzieć, co chcieli osiągnąć właściciele przybytku. Jeśli pub miał sprawiać wrażenie lochu, to puszczanie piskliwych popowych hitów zdecydowanie temu wrażeniu ujmowało. Jeśli zaś liczyli na stworzenie popularnej, komercyjnej knajpy, to powinni się bardziej postarać z wystrojem.

Jednak kiedy jest się świeżo upieczonym maturzystą, to nie chodzi się do pubów klimatycznych ani popularnych, tylko do takich, w których jest tanio. Dlatego jedyni obecni klienci, okupujący narożną kanapę, byli przedstawicielami tej właśnie grupy i popijając piwo, rozkoszowali się najdłuższymi wakacjami w swoim życiu.

Młodzieniec o rozwichrzonych, ciemnych włosach obejmował chudym ramieniem siedzącą obok blondynkę w krótkiej spódniczce. Nie patrzył jednak na nią; wzrok miał wbity w trzymany w drugiej dłoni telefon, po którym jeździł kciukiem, pisząc kolejną wiadomość. Pozostali, nawet jego dziewczyna, nie zwracali na niego uwagi. Powoli rozkręcali rozmowę o nadchodzących studiach, których trochę się obawiali, a trochę wyczekiwali, gdyż miały oznaczać uwolnienie się od kontroli rodziców.

Młodzieniec niedbale rzucił smartfon na stolik i z westchnieniem zapadł się głębiej w kanapę, jednocześnie mocniej przytulając do siebie blondynkę.

– I co? – zapytała go ponaglająco, jakby od dawna czekała na wynik. Nie zareagował, więc musiała go szturchnąć. – Adrian?

– Będzie za kwadrans, właśnie wysiadła z pociągu.

– Pewnie jest wykończona po całym dniu biegania.

– No, to akurat piwko będzie jak znalazł. – Siedzący prostopadle do nich chłopak w dżinsowej kurtce podniósł się znad swojej pustej już szklanki. – Wziąć coś komuś?

– Mnie kolejne! – zgłosiła się jedna z dziewczyn i chłopak dziarsko pomaszerował w stronę baru. Kiedy wrócił, rozmowa nadal kręciła się wokół planowanych kierunków studiów. Przy stole siedzieli więc: przyszła lekarka, przyszły programista, przyszła dietetyczka, przyszła inżynier budownictwa oraz przyszły językoznawca.

Szczególnie ten ostatni ucieszył się z nadejścia nowej uczestniczki spotkania, która weszła do sali krokiem męczennicy i została powitana gromkim:

– Amara!

Amara rzuciła torbę na kanapę obok wciąż obejmowanej blondynki, a potem ciężko opadła na siedzenie.

– Załatwiłaś? – chciał wiedzieć chłopak w dżinsowej kurtce.

– Załatwiłam.

– I co? To nie jest jakieś zadupie?

– Nie, nie jest. – Amara zdjęła ozdobny, fioletowy szalik i rozejrzała się po stole. Nastąpiła chwila porozumienia pomiędzy nią a chłopakiem, który natychmiast podskoczył z kanapy i po odebraniu od dziewczyny dwudziestozłotowego banknotu ponownie podążył do baru.

Brunet od telefonu wychylił się zza swojej dziewczyny.

– A mieszkanie widziałaś?

– Widziałam. – Amara się skrzywiła. – Wygląda dobrze, ale wyobraź sobie, że właściciel urządził sobie casting na lokatora.

– Jaki casting?

– Przez cały czas miał otwartą tabelkę w Excelu i zadawał mi kolejno pytania: a czy palę, a czy piję, a czy przywiozę zwierzęta, czy mam dużo zajęć w planie, i zaznaczał sobie odpowiedzi. Normalnie jak rozmowa o pracę. W drzwiach minęłam się z kolejną kandydatką.

– No żartujesz! – oburzył się Adrian, a siedząca obok blondynka przytakiwała. – Co on sobie wyobraża? Daj mi telefon, rozmówię się z nim.

– Nie ma mowy! – wystraszyła się Amara. Odruchowo złapała swoją torbę i odciągnęła ją poza zasięg jego ramienia. – Może jednak mi się uda! Jak mu nawrzucasz, to na pewno mnie nie wybierze. A ja nie chcę dalej się z tym męczyć.

– Co to za problem znaleźć mieszkanie! Jedziesz, oglądasz i bierzesz, cała filozofia.

– Dla ciebie nic nigdy nie jest filozofią.

– No bo nie jest.

– Byłoby łatwiej, gdybyśmy wszyscy szli na studia do jednego miasta. – Blondynka delikatnie pogładziła ramię chłopaka. – Moglibyśmy znaleźć mieszkanie razem.

– No co ty, Sylwia! – Jedna z koleżanek się roześmiała. – Mieszkanie z bratem czy siostrą to obciach. Mój brat też mnie do siebie nie weźmie, muszę sama sobie coś znaleźć.

Amara nie skomentowała. Przez chwilę wygładzała schludną, poważnie wyglądającą czarną spódnicę, którą założyła, żeby zrobić lepsze wrażenie na właścicielu mieszkania. Z zadowoleniem powitała wracającego chłopaka w dżinsowej kurtce, który przekazał jej resztę z dwudziestki i pełny kufel.

Adrian z ukosa obserwował, jak popijała kolejne łyki. Zdawało się, że szczególnym zainteresowaniem darzył pieniądze, które schowała do portfela. Gdy tylko Sylwia poszła do łazienki i zniknęła za rogiem, przysunął się przymilnie do siostry.

– Zostało ci trochę kasy? Pożycz na dwa piwa.

Amara z niedowierzaniem uniosła brwi. Pozostali cicho parsknęli śmiechem. Nie pierwszy raz widzieli tę akcję.

– Chyba żartujesz.

– Obiecałem, że jej postawię. No weź.

Gdy o coś prosił, Adrian miał zwyczaj przechylać głowę na bok z uśmiechem sugerującym, że prośba wcale nie jest aż tak poważna, na jaką brzmi, więc przychylenie się do niej z pewnością nie sprowadzi na nikogo nieprzyjemnych konsekwencji. W stosunku do Amary przyjmował jednak postawę negocjatora. Mówił półgłosem, wysuwał głowę w przód i lekko garbił plecy, trochę po to, żeby zamknąć przestrzeń negocjacji przed światem zewnętrznym, a trochę po to, żeby wyglądać na słabszego i bardziej godnego pożałowania, niż był w rzeczywistości.

Amara założyła ręce na piersi.

– A kiedy oddasz?

– Jutro.

Siostra uniosła brwi jeszcze wyżej, oczekując bardziej realistycznej odpowiedzi. Adrian wyrzucił ramiona w powietrze.

– No dobra! Jak wrócę z żagli.

– Och. – Amara pokiwała głową, po kolei spoglądając na pozostałych, którzy powściągali uśmiechy. – Po żaglach. Już widzę, jak oszczędzasz na obozie żeglarskim, tym bardziej że jedziecie z Sylwią.

– Coś wykombinuję! – Adrian niecierpliwie spoglądał w stronę toalet, skąd w każdej chwili mogła pojawić się jego dziewczyna. – Czy kiedykolwiek ci nie oddałem?

Nawet on sam wiedział, że tym argumentem nie mógł jej przekonać. Problemu z oddawaniem pieniędzy u niego nie było. Problem był z terminowością i Amara dobrze o tym pamiętała od czasu, gdy ze spłatą długu spóźnił się o pół roku. Jak zwykle jednak ulitowała się nad bratem i dała mu pieniądze w ostatniej chwili, gdy Sylwia ukazała się w progu.

Zostali w pubie jeszcze przez kolejne dwie godziny. Amara i Adrian wyszli z niego lekko wstawieni. Jarek praktycznie się zataczał, więc jedna z koleżanek, abstynentka, zaofiarowała swoją pomoc w odprowadzeniu go do domu. Drugą dziewczynę w stanie tylko nieznacznie gorszym od ich własnego wsadzili w czwórkę na przystanku tramwajowym. Adrian mocnym i długim uściskiem pożegnał Sylwię, która wsiadła do taksówki, po czym rodzeństwo ruszyło w stronę zatoki dla autobusów.

Miasto pięknie wyglądało nocą. Kolorowe światełka, którymi przystrojono latarnie na okres letni, wyglądały baśniowo na tle ciemnego, zaciągniętego chmurami nieba. O tej godzinie samochody już prawie nie jeździły, a wieczorny gwar, nieodłączna część życia w metropolii, tutaj ograniczał się do stukotu wysokich obcasów kobiet idących chodnikiem oraz rozmów ludzi palących papierosy przed drzwiami mijanych budynków. Wokół panował spokój.

Z tego właśnie powodu sunąca w ich stronę postać natychmiast dała się zauważyć. Młody mężczyzna w ciemnej bluzie i z kapturem nasuniętym na głowę zbliżał się do nich coraz szybciej, przyciskając do piersi coś, co wyglądało jak tobołek lub mały plecak. Choć ewidentnie przed czymś uciekał, to nie oglądał się za siebie, prąc naprzód z niezwykłą determinacją.

Adrian i Amara niepewnie przystanęli. Wahali się, jak zareagować i czy może powinni usunąć się z jego drogi. Wtedy zza rogu kilkaset metrów dalej wyłoniła się zdyszana, przysadzista kobieta, której krzyk rozdarł wieczorną ciszę i odbił się głośnym echem od ścian kamienic.

– Złodziej! Ratunku!

Mężczyzna już niemal ich wyminął, na wszelki wypadek zataczając wokół nich szeroki łuk. Niewiele myśląc, Amara ściągnęła torbę z ramienia i wzięła zamach, a potem, niczym zawodowa bejsbolistka, przyłożyła nią uciekającemu prosto w twarz.

Mężczyzna upadł, ale nie był ranny; raczej zaskoczony. Amara podbiegła do niego i kopniakiem odsunęła jego rękę, którą już wyciągał po ściskany wcześniej tobołek. Podniosła zawiniątko wypełnione banknotami.

Cofnęła się błyskawicznie, bo mężczyzna już wstał i z groźną miną postępował w jej kierunku. Wtedy między nimi znalazł się Adrian.

– Jakieś wąty do mojej siostry? – spytał, podrzucając w górę podbródek. Miał bardziej cherlawą budowę niż nieznajomy i pewnie przegrałby w starciu, ale wypił wystarczająco dużo, żeby zupełnie tego nie zauważać. Zza jego ramienia Amara bacznie obserwowała napastnika, ściskając w ręku zdobyczny worek. Ulica nie była całkowicie pusta i incydent zaczął zwracać uwagę przechodniów maruderów, którzy podobnie jak rodzeństwo wracali z wieczornych libacji. Mężczyzna w końcu skapitulował i pognał wzdłuż chodnika, zanim ktokolwiek zdążył go złapać lub zbyt dobrze przyjrzeć się jego osłoniętej kapturem twarzy.

Amara i Adrian odwrócili się do korpulentnej kobiety, która właśnie do nich dobiegała. Drobiła na krótkich nóżkach obutych w różowe szpilki, a kolorowa chusta, którą owinęła głowę, dramatycznie się rozwiewała za jej plecami.

– Łojezu, łojezu! – wydyszała, zatrzymując się tuż przed nimi. – Złodziej…!

– Proszę. – Amara wyciągnęła worek z pieniędzmi w jej stronę. Kobieta odebrała go, jakby był to jej największy skarb.

– Cały utarg! Cały dzień! Złodziej jeden!

– Już w porządku – próbował ją uspokoić Adrian. Wymienił spojrzenia z Amarą. Spojrzenia, z których jasno wynikało, że nie zdążyli sobie uświadomić powagi sytuacji, zanim wszystko się zakończyło.

– Dziękuję! Łojezu. – Kobieta nadal miała trudności z oddychaniem, więc westchnęła kilka razy, opierając dłonie na biodrach i lekko pochylając się w przód. – Uratowaliście mnie!

– Nie ma sprawy. – Amara odwróciła się w stronę pętli autobusowej, demonstrując o wiele większą grację w chodzeniu na obcasach niż jej rozmówczyni. – Proszę na siebie uważać.

– Nie, nie! – Kobieta złapała ją za ramię i przyciągnęła z powrotem. – Chodźcie ze mną, ja coś dam, na podziękowanie…

– Naprawdę nie trzeba. – Adrian, trochę zmieszany, również się wycofywał.

– Trzeba, trzeba! Dobry uczynek trzeba nagradzać.

– Przechodziliśmy przypadkiem, to naprawdę nic wielkiego. Każdy by się tak zachował.

Kobieta wprawnym ruchem chwyciła jego dłoń i w mizernym świetle latarni przyjrzała się układowi linii papilarnych. Podniosła głowę.

– Nie każdy – powiedziała stanowczym, niskim głosem.

Adrian szarpnął ręką, żeby wyrwać ją z uścisku kobiety, ale ta trzymała mocno. Znów pochyliła się nad jego dłonią. Przez chwilę mruczała do siebie, po czym nagłym ruchem puściła jego rękę i złapała drugą, lewą. Oszołomiony Adrian tylko czekał na koniec tej farsy. Lekceważąco uniósł brwi, gdy kobieta ujęła również dłoń Amary i w skupieniu jakby je porównywała.

– Nie umiecie żyć bez siebie. – Kręciła głową z dezaprobatą. – Więcej odwagi, dziewczyno. Co zrobisz, jak go przy tobie nie będzie?

– Słucham? – Amarę zmroziło. Oczywiście, że wolałaby studiować na tej samej uczelni co jej brat, ale skąd ta kobieta mogła o tym wiedzieć? Skąd w ogóle wiedziała, że są tegorocznymi maturzystami?

Kobieta tymczasem zwróciła się do Adriana.

– To źle, że będziesz sam, bez niej. Ona ma na ciebie dobry wpływ. Będziesz musiał dużo nad sobą popracować.

– O czym pani mówi? – Adrian stracił cierpliwość i wreszcie uwolnił się z jej uścisku. – Do widzenia!

Nawet to bezkompromisowe pożegnanie nie odrzuciło nieznajomej.

– To moje podziękowanie – odparła. Patrzyła na niego, ale jednocześnie jakby obok; jak gdyby próbowała dojrzeć jakieś nieistniejące kształty wokół niego. – Przy tobie będzie dziewczyna o jasnych włosach.

– Sylwia – podpowiedziała Amara, która z kolei z zainteresowaniem słuchała tego, co kobieta miała do powiedzenia.

Wzruszenie ramion nieznajomej miało przekazać, że nie dostrzegła konkretnego imienia w spowijającej Adriana chmurze niewidzialnych cieni.

– Ona ci pomoże – mówiła dalej, a chłopak aż cofnął się pod jej spojrzeniem. – Nie możesz jej zawieść.

– No dobrze, obiecuję – odparł, teraz już zaniepokojony. Miał nadzieję, że dopowiada sobie rzeczy; że ta kobieta tak naprawdę nie zna Sylwii, ale może zobaczyła jej włos na jego bluzie i domyśliła się, że ma dziewczynę blondynkę. Widział o tym filmik na YouTubie. Ta technika nazywa się „zimny odczyt” i zręczni pseudowróżbici często ją stosują, żeby przekonać klienta, że wiedzą o nim więcej, niż można by się spodziewać.

Kobieta patrzyła na niego, jakby się domyślała, co mu chodziło po głowie. Rozmowę z nim zakończyła więc krótko:

– Kiedy cię ostrzeże, musisz dać jej wiarę.

Potem zwróciła się do Amary zupełnie innym tonem. Ująwszy jej dłoń w obie ręce, powiedziała ciepło:

– Jesteś bohaterką. Naprawdę.

– Ale ja nic nie zrobiłam – przekonywała Amara, choć ten komplement sprawił jej dużą przyjemność.

Kobieta uśmiechnęła się i delikatnie ścisnęła jej prawą dłoń. Potem zaś powiedziała coś, co sprawiło, że czar tej chwili dla Amary zupełnie prysnął.

– Uważaj na osobę, która miesza herbatę po trzykroć.

Kobieta puściła jej rękę. Przez cały ten czas zręcznie trzymała swój worek, a teraz lekko uniosła go w kierunku rodzeństwa.

– Dziękuję.

I równie nagle, jak pojawiła się w ich życiu, podreptała w swoją stronę.

Amara i Adrian stali skąpani w żółtym blasku ulicznej latarni niczym aktorzy, którzy właśnie skończyli grać sztukę i teraz w świetle reflektorów mieli pokłonić się publiczności.

– Nie wiem – odezwał się w końcu Adrian. – Nie wiem, czy jestem tak schlany, że mam jakieś dzikie halucynacje, czy to jednak stało się naprawdę.

– Skłaniam się ku „naprawdę”, ale w sumie też nie jestem pewna. – Amara mrugała raz po raz, próbując powrócić do rzeczywistości.

Stali tak jeszcze przez moment, aż w końcu jak na komendę odwrócili się i podjęli dalszą wędrówkę na przystanek autobusowy.

– Wczoraj mieszałeś herbatę w kuchni.

– Tak, ale tylko raz.

– Może wypiłeś trzy herbaty i każdą mieszałeś raz. Może to też się liczy.

– I to znaczy, że teraz masz na mnie uważać?

– Z pewnością. Może to i dobrze, że będziemy studiować osobno.

 

*   *   *

 

Około dziesiątej rano Amara przewróciła się na plecy i skopała z siebie kołdrę. Westchnęła, aby ulżyć sobie w panującym w domu upale. Nic to nie pomogło, westchnęła więc ponownie, tym razem ze zrezygnowaniem, i wstała z łóżka. Mieszkająca na wsi babcia Halina wybrała sobie naprawdę okropny dzień na zaproszenie wnuków do siebie, szczególnie że w jej domu nie było klimatyzacji czy choćby wiatraka. Będzie tam jeszcze gorzej niż we własnej sypialni.

W kuchni Adrian, z potarganymi włosami i w spranej granatowej koszulce, zajadał się kanapkami i jajecznicą. Mama postawiła parującą herbatę obok jego talerza. Na widok Amary zaraz zabrała się za parzenie drugiej. Ani słowem nie skomentowała ich wczorajszego wyjścia ani późnego powrotu pod wpływem. Jej własna matka trzymała ją za młodu krótko, jakby chcąc ochronić przed wszelkim złem tego świata. Pani Klaudyna więc pierwszego drinka wypiła dopiero na trzecim roku studiów architektonicznych. Dobrze rozumiała, jak wyobcowaną czyniło ją to od rówieśników, dlatego nie zamierzała zabraniać swoim dzieciom rozrywek, które w ich wieku były już przecież legalne. Pamiętała zresztą, jak na nią podziałało nagłe spuszczenie z łańcucha rodzicielskiego, i doszła do wniosku, że dawkowanie wolności w małych porcjach, ale od dużo wcześniejszego wieku będzie o wiele lepszą strategią wychowawczą. Do tej pory chyba działało, bo ani Amara, ani Adrian nigdy nie wrócili do domu w stanie gorszym niż umiarkowana nietrzeźwość.

Pani Klaudyna przeczesała dłonią swoje krótko ścięte włosy, które również symbolizowały jej emancypację spod kontroli matki, i rzuciła przez ramię:

– Pomyślałam, że moglibyśmy wyjechać za godzinkę. Zostawiłabym was i akurat wróciłabym na obiad.

– Może być – rozległo się niemrawo znad kuchennego stołu.

Pani Klaudyna cieszyła się, że akurat kroiła chleb na kanapki dla Amary. Inaczej musiałaby odwrócić się do dzieci, które z pewnością nie byłyby zadowolone na widok jej rozbawienia.

Amara odblokowała ekran smartfona i spojrzała na powiadomienia. Kilka instagramowych notyfikacji i jeden SMS. Jego treść nie napawała optymizmem od samego rana – właściciel mieszkania informował, że jednak zdecydował się na kogoś innego. Z ponurą miną obwieściła to matce i bratu.

– Mówiłem, że się z nim rozmówię! – Adrian przeżuwał duże kęsy kanapki z szynką i sałatą. – Widzisz, i tak cię nie chciał. A ja przynajmniej bym mu nawrzucał.

– Znajdzie się inne mieszkanie. – Pani Klaudyna postawiła pełny talerz przed córką. Ta zaczęła skubać jego zawartość.

– Jasne, ale całą wyprawę będę musiała zrobić od nowa.

Niedługo później z sobotnich zakupów wrócił ojciec rodziny, pan Piotr, człowiek tak zwyczajny i konformistyczny, że urodzenie mu się bliźniąt było najbardziej fascynującym wydarzeniem w jego życiu. Wszyscy dookoła zawsze się dziwili, jak pani Klaudyna, energiczna i kreatywna, potrafiła pozostawać z nim w szczęśliwym związku małżeńskim od ponad dwóch dekad.

Pan Piotr postawił torby z zakupami na kuchennej szafce, jednocześnie oddając żonie zapisaną na długiej kartce listę zakupów.

– Pojedziesz z nami? – zapytała pani Klaudyna. Wyłowiła z torby dwa opakowania jajek i skierowała się z nimi do lodówki.

– A zostaniemy na dłużej?

– Wiesz, chyba nie. Zawieźlibyśmy dzieciaki, wypili herbatę i przyjechali z powrotem.

– To może zostanę w domu. – Pan Piotr usiadł przy stole obok Amary, która przesunęła się, aby zrobić mu miejsce. – Skończę malować resztę szwadronu, a jak wrócisz, to możemy coś razem porobić.

– Juhu! – Jego żona wyrzuciła ramiona w górę, w jednej ręce trzymając por, a w drugiej słoik z dżemem. Obróciła się tanecznie wokół własnej osi. – Weekend bez dzieci!

 

*   *   *

 

Siedzący na tylnym siedzeniu Adrian syknął z niezadowoleniem, gdy gra po raz kolejny powiadomiła go o jego niedostatecznej zręczności. Syknięcie wyrażało jednak raczej frustrację warunkami, w jakich przyszło mu grać, niż niezadowolenie z poziomu własnych umiejętności. Samochód co rusz podskakiwał na wybojach, trzęsąc telefonem w jego ręku. Ciekawe, czy to właśnie kiepski stan dróg publicznych spowodował, że nikt nie chciał nimi jeździć, więc połączenia autobusowe znikały jedno po drugim i teraz jedynym sposobem dostania się do babci był transport prywatny.

Amara zerknęła na niego znad otwartej książki. Adrian natychmiast to wykorzystał i poprosił o wodę. Podała mu butelkę, a potem w zamyśleniu wyjrzała przez okno. Wzrok pląsający za kolejnymi mijanymi drzewami skupiła wreszcie na ciągnących się po horyzont polach uprawnych, wśród których z rzadka wyrastały małe domy ze spadzistymi dachami i jednym piętrem. Pojedyncze, samotne. Babcia też mieszkała w takim domu, choć niczego już nie uprawiała oprócz małego ogródka warzywnego.

Po trzydziestu kilku minutach jazdy minęli wiejski cmentarz, na którym od czterech lat spoczywał dziadek, a potem zjechali z asfaltu na zakurzoną, piaszczystą drogę wijącą się między zalanymi słońcem polami. Trzy kilometry dalej wreszcie zobaczyli dom babci, przesłonięty starymi gruszami i otoczony płotem z drewnianych sztachet.

Babcia wytoczyła się im na powitanie. Aż trudno było uwierzyć, że kobieta jej postury może się tak żwawo poruszać. Musiała wypatrywać ich z okna, bo ledwo zdążyli wysiąść z samochodu, a ona już otwierała im furtkę.

– Klaudusiu! – rozległo się echem po podwórku, aż stary, zmęczony życiem pies podniósł głowę znad złożonych łap. Ten samochód i tych gości widział jednak nieraz, więc uznał, że nie było powodów do niepokoju. Za to trzy półdzikie koty, sztywno tkwiące na górnej krawędzi płotu, przyglądały się przybyszom z nieufnością.

Pani Klaudyna uściskała matkę, a następnie przekazała ją w ramiona swoich dzieci.

– Ja tylko na herbatę – zastrzegła od razu, bo wiedziała, że inaczej rozpoczną się namowy do spędzenia na wsi całego weekendu.

– Dobrze, dobrze. – Babcia Halina, której rumiane policzki jeszcze bardziej poczerwieniały od upału, zaganiała ich w kierunku domu.

W domu jednak wcale nie było lepiej. Amara i Adrian boleśnie odczuli nagły brak samochodowej klimatyzacji i głośno wypuszczali powietrze.

– Już, już dam coś do picia.

Goście usiedli przy drewnianym stole zajmującym cały środek pomieszczenia, które z braku lepszego słowa można by określić kuchniopokojem. Pod oknem stała stara wersalka przykryta jeszcze starszą, choć nadal dobrze prezentującą się narzutą. Obok niej niska lodówka podtrzymywała lampę z pożółkłym abażurem. Naprzeciwko znajdowały się: zlew, stojący pod nim śmietnik oraz prowadzące do mikroskopijnej łazienki wąskie drzwi, które nigdy do końca się nie zamykały. Ścianę prostopadłą do zlewu zajmował piec. Babcia już go nie używała, teraz korzystała ze stojącej na szafce obok małej kuchenki gazowej, ale Amara i Adrian dobrze pamiętali ciepło bijące od ognia zamkniętego za małymi drzwiczkami oraz przesuwanie pogrzebaczem żeliwnych pierścieni palników.

Gospodyni krzątała się przez chwilę, bujając swoim kolorowym fartuchem. Wreszcie przed każdym z gości postawiła szklankę wypełnioną lodem i sokiem pomarańczowym.

– To co u ciebie, mamo? – Pani Klaudyna ochoczo napiła się napoju. Okrywająca stół cerata cicho cmoknęła, gdy szklanka się od niej oderwała.

– Dzieje się. – Babcia pokiwała głową na boki, odgarnęła z twarzy siwe kosmyki i również usiadła do stołu.

– To znaczy?

– No… różne takie.

– Mamo! – Pani Klaudyna odstawiła szklankę i spojrzała na matkę z wyrzutem, ściągając umalowane czerwoną szminką usta. – Co ty znowu wyprawiasz?

W błękitnych, trochę mętnych oczach babci Haliny błysnęła skrucha, jak zawsze, kiedy starsza pani przypominała sobie o niechęci córki do jej żywego usposobienia. Niechęci tak silnej, że córka w pogoni za stabilizacją wyszła za najnudniejszego mężczyznę na świecie. Tym razem jednak skruchę tę barwiło coś nowego i niepokojącego. Odpowiedź babci opóźniła się zaledwie o sekundę, lecz w tej sekundzie pozostali obecni niejasno odczuli, że w życiu seniorki coś się święciło.

– Chojnackim źrebi się klacz i wezwali mnie do pomocy – westchnęła babcia i zwiesiła ramiona w geście oznaczającym poddanie się. – Muszę do nich później zajrzeć.

– Wzywają cię do każdego konia w całej wsi! – Pani Klaudyna, mimo wątłej postury, potrafiła brzmieć groźnie. – Bo nie chcą płacić za weterynarza jak porządni ludzie!

– Weterynarz nie zrobi tego lepiej niż ja – odparła babcia i choć pani Klaudyna musiała się z nią zgodzić, to i tak postanowiła wyrazić swoje niezadowolenie, wypijając resztę soku jednym stanowczym haustem, co wyglądało zarówno komicznie, jak i złowieszczo.

– Chcesz tej herbaty? – spytała na zgodę babcia Halina.

– Nie, jest za gorąco. Poproszę jeszcze soku.

Jej dzieci pochyliły się nad swoimi nadal prawie pełnymi szklankami w milczącym podziwie dla odporności matki na przesłodzone napoje. Dla Amary sok miał zbyt wiele kalorii, dla Adriana zaś zawierał zdecydowanie za mało białka.

Dalsza rozmowa toczyła się wokół plotek na temat wiejskich sąsiadów, których Adrian i Amara znali ze słyszenia, lecz nigdy nie spotkali. Takie rozmowy są koszmarnie nudne dla osób postronnych, o czym babcia Halina najwyraźniej doskonale wiedziała, bo osłodziła im ten czas kilkoma kawałkami własnoręcznie pieczonego ciasta.

Pani Klaudyna pożegnała się po pół godziny i pozostali odprowadzili ją do samochodu. Gdy jej auto zniknęło za zakrętem, babcia przepraszająco pochyliła się do wnuków.

– Słuchajcie, naprawdę muszę zajrzeć do Chojnackich, ale powinnam niedługo wrócić. Rozgośćcie się, a potem pogadamy sobie na spokojnie, dobrze?

– Dobrze, dobrze.

Babcia śpiesznie potruchtała więc na przełaj przez łąkę dzielącą jej posesję od ziemi sąsiadów. Rodzeństwo zostało samo. Ruszyli w stronę domu z wigorem, którego próżno byłoby u nich szukać przez minioną godzinę.

– To co, Netflix?

– Netflix.

– Jeszcze zadzwonię do Sylwii. – Adrian zerknął na swój telefon. – Niech to, bateria mi zaraz padnie.

– Masz mój. – Amara podała mu swój smartfon i wymienili się urządzeniami. – Z twojego zrobię hotspot dla kompa.

– Zobacz przy okazji, czy jest jeszcze trochę ciasta.

– Jasne.

Adrian zatrzymał się na ganku i wystukał numer do swojej dziewczyny. Amara zostawiła go tam i weszła do domu.

Za kuchniopokojem znajdował się mały salon. To pomieszczenie, w przeciwieństwie do poprzedniego, było niedawno remontowane. Nowe meble, ciężkie i staromodne, broniły dostępu do oklejonych delikatnie zdobioną tapetą ścian. Starą wersalkę zastąpiła obita brązowym skajem kanapa, choć babcia nie była z niej do końca zadowolona, ponieważ nie dało się jej rozłożyć. Naprzeciw kanapy stał mały telewizor. Odbierał tylko pięć kanałów, z czego na najciekawszym często występowała kasza.

Amara znalazła gniazdko, podłączyła smartfon Adriana do ładowarki i ustawiła hotspot. Potem skierowała się do kolejnego, ostatniego już pokoju.

Gdy tylko otworzyła drzwi, uderzyło ją zimno. W tym pokoju zawsze, od kiedy pamiętała, było zimno. Po tym, jak mama ostatecznie wyprowadziła się z domu, babcia urządziła tam małą spiżarnię i nigdy nie ogrzewała tego pomieszczenia. Trzymała tam też, nie wiadomo skąd wytrzaśniętą, sklepowych rozmiarów zamrażarkę oraz prodiż, w którym piekła ciasta. Oprócz tego pokój można było uznać za chaotyczną graciarnię.

Amara podeszła do okrytej papierem kryształowej patery stojącej na środku stołu. Na niej znalazła jeszcze co najmniej pół blachy skrojonego ciasta. Nie było wątpliwości, że zniknie ono najpóźniej jutro. Adrian, choć starał się uważać na makra przy normalnym jedzeniu, akurat deserów nigdy sobie nie żałował.

Ściany pomieszczenia zdobiły stare zdjęcia, głównie przedstawiające babcię i dziadka. Jedno z nich upamiętniało dzień ich ślubu. Babcia w białej, zdobionej koronką i bufiastymi rękawami sukni, a obok niej dziadek, który wyglądał, jakby jeszcze nie do końca przyzwyczaił się do noszenia garnituru.

Zgrzytnęły drzwi frontowe. Chwilę później w pokoju pojawił się Adrian.

– Zostawiłem ci telefon na stole w salonie. Wow, skąd ona to ma?

– Co? – Amara wyrwała się z zamyślenia. Adrian ponownie machnął ręką przed siebie.

– No, to.

Amara obróciła się w stronę, którą wskazywał. Na stole, za wazonem z kwiatami, leżała broszka rozmiaru dłoni. Wyglądała jednocześnie na staromodną i bardzo drogą. Cienkie, srebrne listki wyrastały ze złotych linek, które z kolei splatały się wokół dużego, ciemnego kamienia.

Oboje podeszli bliżej, zaintrygowani znaleziskiem. Adrian wziął broszkę do ręki.

– Może ktoś jej kupił. Może znalazła sobie jakiegoś… – Sugestywnie poruszył brwiami. – …kawalera.

– Myślisz? – Amara przyglądała się błyskotce. Ostrożnie przejechała palcem po gładkiej jak porcelana powierzchni kamienia. Zdawało jej się, że wewnątrz klejnotu kłębi się czarny dym.

– Zobacz, co to?

– O kurde. – Adrian pochylił się nad broszką. – Ale dziwne.

Zaintrygowany, poskrobał kamień paznokciem. Trzasnęło, błysnęło i nagle pokój babci rozpłynął się w nicość.

– Adrian?!

Amara zobaczyła go tuż obok siebie z takim samym wyrazem zaskoczenia i przestrachu na twarzy. Szybko chwyciła jego dłoń, ale niespodziewanie jakaś niewidzialna siła zaczęła ich od siebie odpychać.

– Trzymaj się!

– Co się dzieje?!

– Nie wiem, po prostu się trzymaj!

Adrian zacisnął dłoń, rozpaczliwie usiłując utrzymać rękę siostry. Jego wysiłki na nic się jednak zdały. Palce Amary wyśliznęły się z jego uchwytu.

– Amara!

Zdążyli tylko dostrzec przerażone spojrzenie drugiego, po czym poszybowali w dwie przeciwne strony, aby już po chwili stracić się nawzajem z oczu.